Dziewczyna Szamana…

Dziewczyna szamana…

Małymi krokami nadeszła jesień…chociaż tak prawdę powiedziawszy, to w tym roku zaskoczyła nas raczej z „grubej rury” – z okrągłych 30 stopni Celsjusza nadeszła „dobra zmiana” na całe 18 stopni, deszcz, niemalże halny wiatr i tabuny chmur. Nie cierpię z tego powodu. Zaliczam się do grona fanów jesieni. Pory roku, która wycisza, wprowadza wyjątkowy nastrój, mimo, że za oknem zazwyczaj szaro, buro i ponuro. Pory, która działa na mnie motywująco, wprowadza w melancholijny i magiczny nastrój. Mam ochotę robić fajne rzeczy, jestem bardziej kreatywna i nie wiadomo skąd czerpię tony energii.
Natura zwalnia, zasypia a ja dostaję kopa wiecie gdzie… i zaczynam wcielać w życie wszystkie tematy, rzeczy, wątki, na które:

a) nie miałam chęci latem, bo chillout

b) bo mi się po prostu nie chciało…

c) bo wakacje i korzystam z naturalnej witaminy D3,  ile fabryka dała

.a teraz włącza mi się ukryte ADHD i z niewyjaś­nionych i nieznanych mi przyczyn moja głowa nadrabia całe zaległości po letnim bimbaniu i wciela w życie wszystkie rzeczy w dzikim szale…swoją drogą patrząc z boku muszę wyglądać jak nie do końca zdrowa na umyśle. Jednocześnie: gotuję, tworzę mikstury, mieszanki, robię swoje naturalne kosmetyki i mazidła. Na bank byłam szamanką w poprzednim wcieleniu!!! Cóż począć? Tak mam. Mąż tylko patrzy i śpiewa: „Dziewczyna Szamana”…Nie ma to tamto… Trza chłopu choć raz przyznać rację. Niech ma. Zaszywam się, więc w kuchni, z lampką dobrego wina i tworzę… menu, które, wg mnie zmieniam o 180 stopni. Skrupulatnie oczami wyobraźni widzę, swoje przyszłe rozgrzewające dania z kasz, sezonowych warzyw, aromatycznych ziół…Nieopatrznie podzieliłam się wizją z moją latoroślą oznajmiając: córuś – nadeszła pora na pyszne kasze…tak za nimi tęskniłam – na co dziecię z rozdziawioną buzią skwitowało – a kiedy to niby my z nich ( kasz ) wyszliśmy?! To se dziecko wychowałam?! Sprowadza mnie zawsze do pionu…. Ale wracając do tematu dziewczyny szamana – to z lubością odkrywam i eksploruję zioła. Jestem ich ogromną zwolenniczką. W sklepie zielarskim czuję się jak ryba w wodzie. Najpierw czytam, wyszukuję a potem kupuję i kupuję… żeby potem w zaciszu, wieczorową porą, przy delikatnym, ciepłym i nastrojowym świetle świec, lampek i kadzideł, tworzyć swoje wynalazki. Czasem przypadkiem, jak tym razem, podczas lektury Erica Emmanuela Schmitta – „Noc Ognia” i na marginesie autora genialnej książki „Oskar i Pani Róża” – musicie ją przeczytać – wpadam na zioło, które rdzeni mieszkańcy Sahary – Tuaregowie, stosują na noc. Po ciężkich dniach w palącym słońcu i dużym spadku temperatury w nocy, roślina „zwala” z nóg i odsyła w ramiona Morfeusza – mowa o bylicy. Zaciekawiona tematem szperam w necie – nie byłabym przecież sobą – trafiam na badania prowadzone przez Amerykanów a’ propos leczenia nowotworów tą niezwykłą rośliną. Prace trwają do tej pory, ale pierwsze wyniki są już zaskakujące: w 98 % wyleczyła niektóre typy nowotworów – ale oczywiście nikt tego głośno nie powie. Bo chemia się sprzedaję a farmacja to świetnie prosperujący biznes. Dobro pacjenta na szarym końcu. Ziółko ponoć świetnie daję radę wszelakim przeziębieniom, grypom i nawet boreliozie. Włącza mi się zatem kobiecy LRS i odwiedzam mój ulubiony sklep zielarski. Miły Pan potwierdził wyczytane przeze mnie informację i chwilę poźniej popijam już herbatkę… na wzmocnienie. Zakochałam się również w lawendzie. Roślinie, która króluję w moim ogrodzie. Zawsze używałam jej w postaci olejku do kąpieli, nieświadoma jak pięknie wygląda i smakuje w szklance – wirujące, fioletowe kwiaty, z niezwykłym aromatem, oczywiście z ulubionym wzmacniaczem smaku – czyt. miodem, łechtają moje kubki smakowe – dosłownie miód malina!!!! Będzie to moje „must have” w domowej spiżarni. No i moje ostanie, jakże cudowne odkrycie, tym razem kosmetyczne – mleczko pszczele – jako dodatek do kremów. Wygładza świetnie moje zmarchy… mam, mam – trza to sobie w końcu w twarz powiedzieć – to też koniecznie produkt z mojej kolekcji „must have”… I powiedzcie; jak tu nie kochać jesieni? Za oknem plucha a ja w aromatycznej, pachnącej kuchni jak czarownica – brak mi tylko długaśnej spódnicy i fartucha…o chustce na głowie już nie wspomnę – spędzam swe jesienne wieczory – Uwieeeeeelbiiiiiiiammmmmm…..

Dodaj swój komentarz