Decyzja o przeprowadzce na wieś i budowie domu była dość spontaniczna i chyba nie do końca przemyślana, jak sądzę… Raczej był to impuls… ryzykowny, ale słuszny i trafiony, teraz to wiem. Nie mniej jednak „Panci” z miasta trudno było pokonać swoje demony w postaci nieproszonych gości takich jak: pająki, dżdżownice, hordy mysz i wszelakiej maści robali. Choćbym nie wiem jak chciała, żeby mój przyszły dom i ogród był minimalistyczny, czy glamour, to dopóki stoi na wsi trzeba się przygotować na ich obecność. Na początku objawiało się to piskiem na cały regulator a z czasem powolnym strzepnięciem intruza. Z wszystkimi idzie się zaprzyjaźnić. No może nie dosłownie. Nazwałabym to raczej tolerowaniem niż zażyłością. W każdym bądź razie – da się przeżyć.
Za to wybór działki okazał się nie lada wyzwaniem. Ten kto szukał to wie o czym mówię. Pomijając kwestie formalne, trzeba poczuć, że to miejsce to właśnie to, którego szukamy. Oczami wyobraźni widzieć się tu za jakiś czas krzątających się po podwórku, reperujących stare rynny czy pielących chwasty… wiecie o czym mówię? W naszym przypadku padło na wioskę, gdzie spędzałam swoje wakacje u kuzynostwa, w dzieciństwie. Dlatego nie mogło być inaczej. Wspomnienia przyciągały jak magnes: stara stodoła ze sianem, gdzie za dnia szukaliśmy schronienia przed palącym słońcem, a nocą spaliśmy na sianie, staw w którym zażywaliśmy kąpieli, a niektórzy wychodzili z bonusem w postaci pijawki na łydce, próby jedzenia buraka cukrowego – bez posiadania jakichkolwiek narzędzi do obrania gada i gorycz, gdy okazało się, że wcale, ale to wcale nie jest słodki! Zbiory plonów, podróż wozem na sianie, zapach łąki i truskawek na polu, wieczorna kąpiel w bali na podwórku. Dla niewtajemniczonych kąpiel za czasów PRL-u w mieście odbywała się raz na tydzień, zazwyczaj w niedzielę. I wszyscy jakoś to przeżyliśmy. Dziwne, nieprawdaż. Na wsi wyglądało to zgoła inaczej. Za wannę robiła cynowa balia usytuowana centralnie na podwórku, gdzie umorusane po pachy dzieciaki ustawiały się w kolejce, w pantalonach, żeby nie było! i czekały grzecznie na swoją kolej. Panowała niepisana reguła, że dziewczynki „zażywają kąpieli” jako pierwsze – i dobrze, byłyśmy tylko dwie, cała reszta bandy potem. Teraz by to nie przeszło, doskonale o tym wiem … Pamiętam też wielogodzinne leżenie na pachnącej łące i gapienie się w niebo, które tylko tu było tak niebieskie…ale przede wszystkim zapada w pamięć wszechogarniająca cisza i spokój. Taki bezruch, którego pustkę zakłócają tylko dźwięki natury – brzęczące pszczoły, bąki, trzepoczące cichutko motyle i ważki, cykające świerszcze a wieczorami koncert na dwa smyczki w repertuarze żab. Ta sielskość i bezgłos to chyba najsilniejszy argument. Nie doświadczymy tego nigdy w mieście, nawet nocą. Doznanie tego sprawi, że nigdy, ale to przenigdy nie zatęsknisz za miastem, jego gwarem, hałasem, zgiełkiem, tłokiem, oparem spalin i stresem czyhającym na każdym skrzyżowaniu. Przyroda ma kojący wpływa na człowieka. To nie żaden wyświechtany frazes a fakt, który potwierdzą tylko Ci, którym jest to dane. Życie jest tu spokojniejsze. Czas biegnie wolniej. Czy tego chcesz czy nie, włącza Ci się syndrom ogrodnika. Zaczynasz marzyć o własnej marchewce czy ziołach na tarasie. Praca w ogrodzie pochłania co prawda dużo energii, ale daje wielką satysfakcję. Od małego nasionka przyglądasz się i dbasz, jak kiełkuje nowe życie. Przyroda otula Cię z każdej strony. Jesteś obserwatorom zmian pór roku. Odczuwasz je kilkakrotnie bardziej i mocniej niż w mieście. Fakt! Na wsi zawsze jest coś do roboty. Co w gruncie rzeczy nie jest takie straszne, na jakie wygląda. Raczej miłe i dające poczucie spełnienia. Za to w swoim CV można dodać takie umiejętności jak sadzenie, przycinanie, koszenie, walkę wręcz z nornicą i kretem czy „relaksujące” odśnieżanie. Tylko tu pociechy jedzą owoce z krzaczka i dostają olśnienia, że mleko jednak nie pochodzi z kartonu a od stworzenia zwanego krową. Tu nie potrzebujesz zegarka, bo chodzący budzik w postaci koguta obudzi Cię zawsze, ale to zawsze, nawet w niedzielę. Na nic silne objęcia ramion Morfeusza – kogut zwycięża jednogłośnie. Tylko tu dziecko dostanie lizaka „na zeszyt” w spożywczaku, bo miła Pani zna Ciebie, wie gdzie mieszkasz i jaki smak najbardziej lubisz.
Po latach spędzonych w betonie nie zamieniłabym tego za żadne skarby świata. Bo tylko tu mam szczęście zobaczyć bociana, który przechadza się nieśpiesznie po mojej drodze w poszukiwaniu śniadania i zająca, który w wielkanocną niedzielę ( sama nie mogę w to uwierzyć) przycupnął przy naszej bramie i spokojnie siedział, zwiastując wiosnę.
Takie cuda się tu właśnie dzieją i jest mi dane w tym uczestniczyć…Czy chociaż ociupinkę Was przekonałam?